Marzenia
Pierwsze informacje o Syberii uzyskiwałem z książek. W ‘74 w ramach szkoleń PTTK znalazłem się w Poznaniu i Puszczykówku. Pamiętam Arkadego Fiedlera – starca o bezbarwnych oczach i Radosława Arkadego Fiedlera – energicznego mężczyznę pełnego humoru i woli opowiadania. Opowiadał, godziny mijały, a on opowiadał m.in. o Syberii. To były pierwsze wiarygodne informacje o tamtejszych ludziach, przyrodzie i o d l e g ł o ś c i a c h.
Kolejne książki – mało wnoszące w sferę poznawczą – to ideologia, tylko to się liczyło. Bohaterstwo “zwykłych” komunistów, świat wokół był surowy, zły, wrogi.
Po latach drugie zderzenie z Syberią nastąpiło po rozmowach z moim kolegą Tadeuszem. Podobnie jak i ja “zakręconym” na punkcie przyrody i samochodów terenowych. Był na spotkaniu autorskim z Romualdem Koperskim. Potem na zapleczu swego sklepu snuł godzinami opowieści. Relacje ze spotkania przemieszane ze swoimi marzeniami na temat wyprawy. Była to końcówka lat dziewięćdziesiątych. Tadek nie żyje od jakiegoś czasu. Nie był na Syberii.
Mnie pewnego dnia “wpadła” w ręce książka Romualda Koperskiego “Pojedynek z Syberią”. Znałem ją z opowieści Tadeusza. Oryginał był jednak barwny inaczej.
Między 19.00 a 4.00 rano przemierzyłem z Koperskim kilka granic. Byłem niewyspany – dosłownie też. Nie jadłem i śmiałem się. Oj, czasem aż do bólu.
Za oknem świt, ból w karku, oczy “na zapałkach”. Do pracy! Czas wracać do rzeczywistości – Syberia jest daleko. Było miło, teraz trzeba normalnie żyć: praca-dom-praca-dom-praca-dom…
Romuald Koperski
Po dwóch dniach spadła na mnie wiadomość. Mogę się spotkać z Koperskim. Jak przystało na podróżnika po Syberii, gdzie dość specyficznie pojmuje się czas, Koperskiego nie było w miejscu i czasie spotkania. “A …”- zakląłem w duchu.
Godzinę później telefon – Obok mnie jest pan Romek Koperski – oznajmił mi roześmiany kobiecy głos – oddaję słuchawkę.
– Dzień dobry, tu Romek Koperski.
– Dzień dobry, tu Jacek Jarosik.
Po dwóch minutach, jak przystało na konkretnych mężczyzn, ustaliliśmy miejsce spotkania. Bar fast-food na gdańskiej Morenie. Czekaliśmy w barze z moim synem Kubą. Jest. W drzwiach stanął Romuald Koperski. Uścisnęliśmy sobie ręce. Patrzyłem mu w oczy. Ciekawy facet, pomyślałem, na supermana nie wygląda, jednak “coś” w nim jest. Przede wszystkim poczucie humoru. I jeszcze coś, co po chwili daje się wyczuć. Jest tu, rozmawia ze mną, a jednak jakby nie do końca jest obecny. Jakby jakaś część tego człowieka była gdzie indziej. Gdzie? Poprosiłem o autograf – dedykację na książce.
– Oczywiście.
“Jackowi z życzeniami wspólnej podróży na Syberię. Autor R. Koperski. 16.06.2005.”
Moja reakcja była jak najbardziej przewidywalna. Zachwyt i powrót na ziemię. Brak paszportu, wizy i pieniędzy.
– Zastanów się, za tydzień decyzja.
Przygotowania
Zastanowiłem się. Tak. Jedziemy. Kuba i ja. Po nieśmiałej rozmowie z żoną usłyszałem: Jedź. (W podtekście: Jeszcze tam cię nie było.) Po kolejnych dwóch dniach na wspomnienie o wyjeździe usłyszałem: W co się spakujecie? Jest dobrze, pomyślałem, jedziemy. Telefon do Romualda. Zdjęcia do paszportu, dokumenty, odzież, zakupy, Internet. Godziny w Internecie. Kopalnia wiedzy, ale jak się później okazało “diamentów wiedzy” niewiele, tony urobku. Bardzo intensywne poszukiwania w najgłębszych pokładach pamięci zawiodły mnie do Gdyni na ulicę Kopernika, do firmy Tomag. Firma ta zajmuje się szyciem specjalistycznej odzieży m.in. dla załóg pływających w różne strefy klimatyczne, kombinezony dla oddziałów specjalnych, także zagranicznych. Goretexy, “panterki”… Krótka rozmowa z szefem zaowocowała decyzją o wyposażeniu mnie w – jak się okazało – bardzo funkcjonalny komplet terenowy: bluza i spodnie.
W pracy koledzy na informację o moim wyjeździe na Syberię zareagowali ironicznie: Jedzie na białe niedźwiedzie. Jakiś Egipt, Grecja – to normalne, ale Syberia?
Dni mijały. Problemy dotyczące pracy stawały się bardziej odległe. Nadszedł dzień wyjazdu. Tuż przed 19.00 zjawiliśmy się objuczeni plecakami w mojej firmie. Do kolegów dotarło: Jednak jedzie na Syberię.
Ruszamy
Brak gotówki skłonił nas do podróży TIR-em. 4 godziny 15 minut podróży z Gdańska do Warszawy w klimatyzowanej kabinie. Przed 24.00 jesteśmy w Warszawie. Teraz ok. 3,5km pieszo na Okęcie. Ciepła, parna noc, plecaki 25-30 kg. Jesteśmy w hallu. Do chwili spotkania – 9 rano – ok. 7,5 godziny. Trzeba przetrwać. Siedzimy, chodzimy. Wokół tłum. Żydzi, Arabowie, Afrykanie, Rosjanie, Polacy i Bóg raczy wiedzieć, kto jeszcze. A, jeszcze “coś” w czarnym uniformie, co z postury przypominało przedwojennego atletę, z uzbrojenia Rambo, z twarzy boksera, a reagowało na zwrot: “Proszę pani”.
Godzina 9.00, pod wiszącym u stropu szybowcem zbiera się grupa. Markowe stroje “terenowe”, walizki na kółkach – “o duchy Syberii”, gdzie ja trafiłem?, to miała być wyprawa terenowa, nie “Orbis”.
Romek rozdał nam bilety. Udzielał odpowiedzi, mnóstwo odpowiedzi. Czasem na bezsensowne pytania. Dla nas było jasne. Dotrzeć na Syberię, być tam i przeżyć przygodę. Reszta? Życie pokaże. Odprawa, oczekiwanie na wejście na pokład. Lecimy Aerofłotem. To najtańszy przewoźnik (dlaczego nie przelotnik?). Na pasie stoi Tu-154. Wsiadamy. 160 ton, jak to lata?
Moskwa
Poleciał. I to jak. Obsługa miła, wiek stewardess ok. 68 lat, biorąc sumę wieku trzech dziewcząt. Jedna z nich jest śliczną Azjatką. Posiłki smaczne. Dwanaście kilometrów nad ziemią, za oknem -52 stopnie C.
Po dwóch godzinach lotu jesteśmy w Moskwie – Szeremietiewo II. Odprawa paszportowa. Długa kolejka, wokół “wieża Babel”.
Większość obsługi mundurowej stanowią kobiety, czasem “babsztyle”. W trakcie wykonywania swych czynności służbowych są dostojnie zimne. Każda próba nawiązania bardziej bezpośredniego kontaktu jest gaszona uprzejmym warknięciem. Są jednak wyjątki. Służb mundurowych jest mnogo. Odnosi się czasem wrażenie, że sami uczestnicy tego show nie bardzo wiedzą kim i po co są. Jest jedna prawidłowość. Kobiety, czasem “babsztyle”. do uniformów różnej maści noszą szpilki. Niekoniecznie umiejąc w nich chodzić. Ważne jest to, że głośno stukają. Można by ukuć parafrazę pewnego powiedzenia, które brzmi: “Stukam, więc jestem”. Ten fakt dziwnie kojarzę z korytarzami polskich urzędów.
Po odbiorze bagażu okazało się, że jestem lżejszy o parę drobiazgów. Niewidzialne ręce obsługi bagażowej wprawnym cięciem opróżniły zewnętrzną kieszeń mojego plecaka. Danina dla bogów przestworzy?
Teraz kilka godzin oczekiwania. Za mało, by zwiedzać miasto, za dużo jak na czekanie. Zabijamy czas studiując kursy walut, z zaciekawieniem obserwujemy automaty sprzedające słodycze. Łakomie połykają banknoty dużych nominałów. Trzeba nauczyć się przeliczników i wartości towaru. Nie bardzo jest gdzie usiąść. Nie śpimy już od wczoraj od 6 rano. To nominalnie ok. 30 godzin. Zmieniliśmy strefę czasową +2 godziny. Obok nas dwóch gości z Polski opróżnia kolejną flaszkę. Usilnie starają się być duszą towarzystwa. Przypomina mi się opowieść o człowieku z żabą na głowie. Ciężko być żabą.
Kolejna odprawa, prześwietlanie plecaków, kontrola osobista na metal, zdejmujemy buty do kontroli (30 godzin w butach.).
Płyta lotniska, samolot Tu-154. Pilot artysta. Ten w locie z Warszawy to rzemieślnik. Wznosimy się miękko, lecz stanowczo, bardzo stanowczo. Domy maleją, ludzie nikną w oczach, rozwija się obraz Moskwy. Ogromny obszar. W dole rzeki, statki. W samolocie kwitnie życie towarzyskie. Lecimy pod czas. W Irkucku będzie +8 godzin w stosunku do Warszawy. Wysokość ok. 12 km, za oknem -50 stopni C. Lecimy z prędkością ponad 900 km na godzinę. Wlatujemy do Azji. W dole chwilami widać płonące szyby naftowe.
Irkuck
Próbuję się wygodnie ułożyć w fotelu, na próżno. Klasa turystyczna ściśle określa ramy komfortu. Obsługa rozdaje klapki na oczy (naoczniki?). Spać, spać. Ale jak to zrobić, skoro po mojej prawej stronie tuż za krzywizną ziemi widać wschodzący księżyc w pełni, a z lewej – skrzydło połyskuje pełnią słońca.
Dziewczyna z naszej grupy, siedząca w sąsiednim rzędzie, tajemniczo uśmiechając się robi gruntowny makijaż. Silniki huczą. Pod nami ciemno, wokół nas ciemno. Noc – pełna noc trwająca całe 40 minut. Zaczęło jaśnieć po mojej prawej stronie. Dzień. Na lewym skrzydle noc. Czas płynie, zaczęło szarzeć wokół. Huk silników przycichł. Manewr. Znowu warczenie i drgania kadłuba. Tak kilkakrotnie. Przebijamy się przez chmury. Pod nami Irkuck. Lądujemy perfekcyjnie. Kołujemy długo i powoli. Samolot toczy się kilka kilometrów. Mijamy rząd Iliuszynów. Widać stanowiska strzeleckie, wieżyczki, to byłe bombowce wykorzystywane na dalekowschodnich liniach jako “pasażery”. Znak czasu?
Wysiadamy. Nie ma autobusów podwożących pod terminal. Właściwie trochę ruchu przyda się po tylu godzinach siedzenia. Chłód, mgła – nijako. Wdycham orzeźwiające powietrze i ze zdziwieniem stwierdzam, że w cudowny. sposób pozbyłem się mojego chronicznego kataru. W podobny sposób zareagował organizm Kuby “zapominając” na czas pobytu na Syberii o alergii. Odprawa. Nie słychać stukania szpilek, mundurów mniej. Jakaś babina “po cywilu” sprawdza kwity bagażowe. Coś, co przypomina archaiczne żarna transportuje nasze bagaże wypadające z dziury w ścianie. Mechanizm napędza silnik elektryczny. Przekładnie nie osłonięte, wszystkie “flaki” maszyny są na wierzchu. Skrzypi, piszczy, ale działa. I właściwie o co chodzi?…
Idę do toalety. Gdy wracam z kibla, na długo pozostaje mi w nozdrzach ten “zapach”. Jakoś tak swojsko, parę lat temu u nas też tak było.
Nasi krajowcy
Czekamy na transport. Romek wita się z “naszymi krajowcami”. Słyszę: Igor, Losza. Jeszcze kilka osób. Ci dwaj, jak się później okazuje bardzo sympatyczni, dwie “papużki nierozłączki”, faceci, co to ich łatwiej przeskoczyć niż obejść. Niscy, krępi – “byki”, wzorzec rosyjskich komandosów. Małego trudniej trafić, łatwiej zmieścić, tak w późniejszych rozmowach tłumaczył Igor. Rozpoczyna się wyprawa. Wsiadamy w tzw. “marszrutnoje taksi” – busy. Sprzęt, plecaki 2 szt. plus walizki na kółkach trafiają na pick-upa mazda. Przy załadunku Igor zdejmując bagaż z pleców Kuby pyta: “Skolko jemu liet?”. Czetyrnatcat.(14) odpowiadam. Z uznaniem pokiwał głową: “Budiet z niego sołdat” – 25 kg plecaka zrobiło wrażenie nawet na ruskim komandosie.
Jedziemy przez miasto. Drogi takie sobie, jak większość u nas, choć u nas nie ma niszczącej wiecznej zmarzliny. Domy szare, w większości byle jakie. Pozostałości z czasów świetności carskiej – drewniane zabudowy przytłoczone budowlami z czasów komuny. Przemieszanie betonu, cegły, fabrycznych hangarów.
Zatrzymujemy się przed eleganckim budynkiem. Przed domem ogród, przy wejściu wypchany niedźwiedź. W klatce tuż obok biegająca w obłędzie wiewiórka. Restauracja-klub o tej porze już, a może jeszcze cichy. Tu nie bywają na pewno syberyjscy drwale. Ochroniarz w garniturze z lekko odstającą lewą częścią marynarki – to chyba nie wypchany portfel. Jest miło i dyskretnie. Wystrój lokalu w stylu myśliwskim. Trofea, zdjęcia, także z Afryki. Boss na “ochocie” (polowaniu). Śniadanie smaczne, z akcentami lokalnej kuchni. Niektórzy z “orbisu” mają problemy, bo “ja tego nie jadam” (co będzie, jak nas krajowcy poczęstują kumysem?). Rachunek za śniadanie w takim standardzie dla nas Polaków niski. Miłe zaskoczenie, zwłaszcza, że na nas dwóch mamy 100 dolarów, co w przeliczeniu daje 2760 rubli.
Padają kolejne pytania do Romka. Jedno utkwiło mi w pamięci: “Gdzie będziemy się stołować w tajdze? Kto będzie nam gotował?”. spytała blondynka. (Przepraszam tu wszystkie inteligentne blondynki, bo niewątpliwie takie są).
Jedziemy do kantoru. Za oknem samochodu reklamy, wielkie “bukwy” reklamują wszystko, co warto i nie warto kupić. Nagle dostrzegam znajome logo. Z reklamy dowiaduję się, że to najlepsze okno na syberyjskie dachy. Firma Fakro dotarła aż tu. Jednak to prawda, że Polacy budowali i budują Syberię.
W obiegu spotkać tu można dolary, juany i jeny, euro przyjmowane jest niechętnie. Banknoty w jak największych nominałach, tylko czyste i nie uszkodzone. Procedura wymiany jest pełna namaszczenia i trwa w nieskończoność. Zwiedzamy pobliski sklep, poznajemy ceny. Markowe papierosy 40-45 rubli, chleb 60, wódka 95, coca-cola (2 l) 40, ser żółty 300 rubli/kg. Mamy trochę zapasów – konserwy, cukier, herbata, kawa, herbatniki. Kalorie na czarną godzinę.
Jedziemy do Listwianki. To wieś leżąca nad brzegiem Bajkału. Obecnie robi się z niej kurort. Zajazdy, motele zaczynają dominować nad pokomunistycznymi budami sklepów i magazynów. Kilka bloków mieszkalnych i to co jest sercem wsi – targowisko na nabrzeżu. Targ rybny, warzywny, pamiątkarski. Pierwsze spotkanie z tutejszymi specjałami. Szyszki kedrowe (limba syberyjska) i ich nasiona. Można z nich zrobić wiele pożywnych potraw. Uratowały w tajdze życie niejednemu człowiekowi. Ryby to m.in. endemiczny omul. Kopcona bezpośrednio na targowisku, jeszcze ciepła trafia do sprzedaży. Palce lizać. Podczas dokonywania zakupu kopconego omula rozmawiałem z Kubą po polsku. Lekko skośnooka dama sprzedająca ryby spytała: “Odkuda wy?“. “Z Polszy.” – odrzekłem, a cena ryby stopniała z 40 do 30 rubli za sztukę. “Spasiba“. Na targowisku można spotkać setki kilogramów wyrobów z kamieni półszlachetnych. Między innymi tutejszy “endemit” zwany czaroitem.
W drodze z Irkucka do Listwianki nasz bus miał awarię. Towarzystwo ubija się w drugim busie, a my z Kubą trafiamy do opla tigry Igora. Jak przystało na prawdziwego tygrysa, opel ma na karoserii żółto-czarne pasy.
Zatrzymujemy się po drodze w świętym gaju wyznawców szamanizmu. Zazwyczaj takie święte miejsca to źródła, szczyty, przełęcze, granice. Istotne punkty orientacyjne. Wokół gałęzie drzew i krzewów obwieszone są setkami kolorowych wstążek. Tuż obok sterty śmieci po odwiedzinach wyznawców i ich libacjach.
W trakcie podróży rozmawiamy z Igorem o różnych sprawach. Nawiązuje się nić sympatii. Przydały się bardzo lata rusyfikacji w szkołach. Język sąsiada, zwłaszcza tak wielkiego, warto znać. Mijamy lasy, nie tajgę, jak zaznacza Igor. Tajga jest za górami. Brzoza, brzoza, brzoza, trochę sosny, w wielu miejscach ślady po pożarach. Podobno kiedyś przez kilkanaście dni samoloty nie startowały i nie lądowały w Irkucku. Płonęła tajga. Zadymienie ograniczało widoczność do kilkunastu metrów.
Jesteśmy nad Bajkałem. Gdzieś tu zaczyna się Angara. Jedyne ujście z jeziora. Jezioro nam kojarzy się z akwenem kilku – kilkunastokilometrowym. Bajkał to ponad 700 kilometrów długości, 80-120 szerokości i do 1640 m głębokości. To 1/5 słodkiej płynnej wody na globie w temperaturze +2 stopnie Celsjusza. Jezioro z olbrzymią flotyllą statków, kutrów, wodolotów, jachtów i innych “pływadeł”. Brzegi Bajkału spadają stromo do wody. Tuż przy linii wodnej spotyka się głębię rzędu dziesiątek i setek metrów. Niecka jeziora to pęknięcie tektoniczne. W doliny przecinające przybrzeżne góry powciskały się ciepło i swojsko wyglądające zabudowania wsi. Chaty przycupnęły na zboczach podobnie jak w Rytrze i Piwnicznej. Tylko, że to 8 tysięcy kilometrów stąd.
Zostajemy zakwaterowani w sympatycznym zajeździe “Przy jeziorze”. Jest 14.00. Romek zaprasza nas na “rybnyj sup”. Nie mylić z uchą. Jemy smaczny, delikatny rybno-warzywny bulion. Jeszcze chwila rozmowy. Idziemy spać. “Film się urywa”. Nie spaliśmy ok. 50 godzin. Około drugiej w nocy jesteśmy rześcy i przytomni. Cudownie. Wokół nas noc. Dzień nastanie ok. 7 rano. Co z sobą robić? Ratunkiem jest rosyjskie MTV. Hity z całego świata i Rosji poprzeplatane reklamami tego, co można kupić na całym świecie i wyrobów lokalnych.
Dzień zaczynał się mgliście, widoczność ograniczona do kilku metrów. Bajkał tajemniczy, niewidoczny. Oddychał wilgocią i pomrukiwał syrenami statków. Rano idąc w kierunku nabrzeża zdobyliśmy kolejną wiedzę na temat warunków życia na Syberii. Można ją, tę wiedzę, zamknąć w formie prawa mówiącego, że: Tym większe jest prawdopodobieństwo potrącenia pieszego przez pojazd, im mniejsza jest wartość pojazdu. Wnioski należy wyciągnąć błyskawicznie – trzeba uważać nawet na przejściach dla pieszych. W praktyce pieszy nie ma tu żadnych praw. Dopiero w Moskwie spotkałem się z kilkoma przyjaznymi gestami kierowców, gdy zastali mnie na białych pasach.
Przy przystani czekał kuter. Tak właściwie, to my czekaliśmy na niego. W myśl zasady wiecznie żywej, tak jak Lenin, “Kak pryjdiot, tak pajdiot” czekaliśmy. Bo nie zakupiono na czas aprowizacji, bo kogoś nie było, bo… Co kraj, to obyczaj. Kolejny smak Syberii. Jak to dobrze, że w pamięci zachowałem informacje z czasów pracy w turystyce i kursów pilota. Wycieczka to forma turystyki ujęta w ramy sztywnego planu czasowo-przestrzennego. Program wyprawy nakreśla się ramowo, przewidując przypadki możliwe do przewidzenia i te nieprzewidywalne. My jesteśmy na wyprawie.
W tzw. międzyczasie poszliśmy do sklepu. Pół litra wódki, chleb-ciemny, smaczny, nadający się do zjedzenia nawet po kilku dniach i dwie cytryny. Gdy poprosiłem sklepową o cytryny upewniła się, czy dobrze słyszy po czym ponownie spytała, czy na pewno dwie. Za dwie średniej wielkości cytryny zapłaciłem ok. 60 rubli. Ot, polski pan. Zaokrętowaliśmy. Kuter to jednostka pełnomorska, przebudowany z rybackiego na turystyczny. Jak się niedługo okazało bardzo dzielny na fali. Powitała nas załoga. Kilku mężczyzn w różnym wieku. Twarze jak z filmu o piratach. Był też pies. Kapitan wyprowadził jednostkę na akwen. Po jakimś czasie okazało się, że kutrem dowodzą młodzi, a kapitan wraz z psem śpią snem sprawiedliwych. Słońce, leki wiatr, brzegi w odległości ok. kilometra. Nagle poruszenie na pokładzie. Ok. 500m za ostatnimi zabudowaniami Listwianki na zboczu porośniętym jagodami ktoś dostrzegł misie. Niedźwiedzica z młodym zajadały się jagodami. Właściwie to nic takiego. W Zakopanem na przedmieściach też buszują brunatne niedźwiedzie. A po Krupówkach chodzą nawet białe… Pewnie dlatego w telewizyjnej sondzie przeprowadzonej na ulicach Paryża na pytanie o Polskę padały odpowiedzi: – A, to ten kraj za kręgiem polarnym?
Balszoje Koty to wieś na brzegu Bajkału. Przyklejona do zboczy niewysokich gór, częściowo leżąca w dolinie, którą toczy wody górski potok. Malownicze domy, niektóre zaniedbane, jakieś budy. Pajęczyna kabli elektrycznych. Część domostw dotknęła niedawno gospodarska ręka – świeża farba, nowe deski. Obok żelastwo, wraki aut – złomu tu nikt nie zbiera. Rzuca się w oczy pozornie nieistotna rzecz. Zauważyłem to także później w innych zagubionych w stepie, czy lesie wsiach. Wszystkie domy mają czytelną numerację. Pokażcie mi taką wieś, ba, miasto w Polsce.
Woda wokół kutra zrobiła się ołowianoszara. Białe, wściekłe grzywy fal rozbijają się o kadłub jednostki. Mgły i chmury spowiły Bajkał. Wiatr, deszcz. Sztorm. Po upływie godziny nad jeziorem i górami podniósł się welon chmur i mgieł.
Cumujemy w zatoce Piaszczanaja. Jest to jedno z niewielu miejsc, gdzie jest piaszczysta plaża. Urokliwe miejsce w części ogólnodostępne, częściowo w wieloletniej dzierżawie dla wtajemniczonych i nadzianych kasą. Za zasiekami z drutu w naturalnym porcie cumują luksusowe jachty i motorówki. A panowie w uniformach noszą długie przedmioty tylko z daleka przypominające złożone parasole.
Tu, gdzie zacumowaliśmy jest coś na wzór naszych ośrodków wypoczynkowych z lat siedemdziesiątych. Wieczorem wybieramy się na mały spacer. Są odważni, którzy moczą się w wodzie, która na płyciźnie osiągnęła aż +8 stopni. Kolacja na pokładzie. Chłód bajkalskiego oddechu równoważymy tradycyjnym napojem starożytnych sybiraków – wódką. Jest dobra. Pisze to człowiek, który od lat nie spożywa z braku czasu, okazji i chęci. Na Syberii spożywałem często, lecz z umiarem. Z dużą satysfakcją stwierdziłem, że specyfiki typu Alka-prim są zbędne. Alkohole, przynajmniej te, które spożywałem jako dodatek do potraw, “mądrość wielowiekowej tradycji” lub też “wodę rozmowną” w trakcie spotkań z miejscowymi nigdy nie dawały przykrych konsekwencji w postaci tzw. syndromu dnia poprzedniego.
Następnego dnia rano docieramy w okolice nadbajkalskiej linii kolejowej będącej odnogą BAM. Z pokładu kutra oglądamy tunele kolejowe, setki metrów wydrążone w skale. To dzieło zesłańców.
W południe zwiedzamy muzeum Bajkału. Spotykamy profesora Smirnowa, jest głównym ichtiologiem Bajkału. Specjalista na skalę świata. Serdecznie wyściskał Romka – stara znajomość.
Zwiedzamy muzeum. Po kilku minutach rozpoczynamy penetracje obiektu na własną rękę. Przejęcie i patos a także tembr głosu oprowadzającej pani przyspieszył naszą decyzję. Grupa wybrała się na wycieczkę na pobliskie wzgórze widokowe. My tymczasem wdajemy się w serdeczną rozmowę z Igorem. Opowiada o rodzinie, o swoich podróżach. Dowiaduję się ciekawej rzeczy. W trakcie podróży nie należy pytać kierowcy o drogę pozostałą do przebycia. Taki zwyczaj (zabobon?) tutaj panuje i jest rygorystycznie przestrzegany. Jakoś nie mogły tego zrozumieć podróżujące w naszej grupie panie.
Jedziemy do Talsy. To skansen budownictwa syberyjskiego. Dowód na świetność, mądrość i kulturę ludzi, którzy tu żyli z własnej, a także przymuszonej woli. Prostota i funkcjonalność, niezaprzeczalny urok i malowniczość budowli. Wnętrza praktyczne i przytulne.
Skansen żyje. W wielu budynkach są pracownie – artyści, rękodzielnicy. Tworzą, sprzedają. Ikony, matrioszki, talizmany szamańskie, obrazki, rzeźby, wyroby garncarskie. Pomiędzy tym wszystkim przewala się tłum. Japończycy, Chińczycy, Rosjanie i my – Polacy.
Pędzimy znowu samochodami. “Połykamy” dziesiątki kilometrów drogi wiodącej przez buriacki step. Wokół nas setki tysięcy hektarów trawy. Tu i ówdzie wśród traw przycupnęły ludzkie osiedla. Niektóre małe, po kilka domów, zdarzały się także liczące setki domów. Wszystko to spięte siecią linii energetycznych, trzymające się “kręgosłupa” asfaltowego szlaku. Co kawałek na asfalcie widoczne są wybrzuszenia i pęknięcia. To efekt działania wiecznej zmarzliny. Po mimo letnich temperatur – w słońcu ok. 40 stopni – półtora metra pod powierzchnią ziemi jest lód. Igor pęknięcia omija. Natomiast wybrzuszenia pokonuje pełną szybkością – ok. 100km/godz. Daje to efekt podchodzenia żołądka pod gardło. Mimo woli nasuwają się wspomnienia z rajdów i wypraw terenowych moim uazem, też czasem żołądek uciekał.
Przy szlaku widzimy dziesiątki wbetonowanych kierownic samochodowych. To ku pamięci kierowców, którzy zginęli na trasie.
Mijamy dziesiątki pojazdów. Głównie japońskie i rosyjskie.
W trakcie podróży zauważyłem ciekawe zachowanie Igora. Zdeklarowany wyznawca prawosławia, w samochodzie różaniec i ikony, w momentach przekraczania granic administracyjnych i geograficznych, czyli punktów istotnych dla szamanizmu, wyrzucał za okno pędzącego samochodu jedną z wielu wcześniej przygotowanych kilkukopiejkowych monet i wykonywał znak krzyża prawosławnego. Splot wierzeń?
Mijamy osady buriackie. Często noszą niecenzuralne nazwy. W wierzeniach Buriatów uznaje się, że złe duchy nie przyjdą “broić” do brzydko nazwanej osady. Co innego, gdyby nazywały się ładnie. I tak “Psia Kupa” lub coś w tym rodzaju, czasem jeszcze gorzej, to najbezpieczniejsza nazwa. Być może nasz rodzimy Męcikał i Swornegacie też miały zniechęcić Kusego do odwiedzin wsi o tak dźwięcznie brzmiących nazwach.
Wśród stepu, w oddaleniu od osiedli ludzkich, błękitnieją cmentarze. Prowadzą do nich wąskie, kręte drogi. To też sposób, by zmylić złe duchy.
Wśród traw stepu lśni srebrzysta bryła posągu Buriata na koniu. To symboliczna granica Autonomicznego Buriackiego Okręgu Ust-Ordyński. Buriaci to jeden z ludów rdzennych mieszkańców tej ziemi. Skośnoocy, tradycyjnie pasterze, obecnie trudniący się wszelkimi profesjami. Zasymilowani, często mieszający się z “eurosybirakami”. To przemieszanie daje szczególnie wdzięczne efekty w postaci kobiet noszących krew tych dwóch nacji.
Pędząc szlakiem stepowym natrafiamy na tabuny półdziko żyjących koni, które zbite w wielkim stadzie okupują uparcie gorący asfalt szosy. Bezczelnie leniwe i odporne na napór nadjeżdżających pojazdów, delektują się błogim stanem niegryzienia ich przez meszki.
Meszka to coś, co spędza sen z powiek większości podróżujących po tym terenie. Jako zapowiedź tego, co czeka w ostępach Syberii, nawet tych nie całkiem dzikich, mówiono mi: komary tu są jak jastrzębie, a meszki – jak wróble. Przesada. Komary są jak komary, a meszki malutkie i w tym ból – przeciskają się wszędzie. Trzeba się do tego przygotować, przyzwyczaić i jak to się mówi “pokochać” – albo nie jechać na Syberię. Spraye, maści i siatki ochronne dają efekt, choć nie do końca. Potrzebna jest jeszcze silna wola, by wytrwać i nie drapać. Kuba i ja nie używaliśmy siatek, tylko nasz polski specyfik przeciw latającym krwiopijcom. Stosowaliśmy “Anty bzzz” gdańskiej firmy Ziaja. To nie lokalny patriotyzm, to naprawdę działa.
Dał on efekt na tyle dobry, że nie oszaleliśmy, nie drapaliśmy się i nie musieliśmy chodzić w plastikowych “klatkach” na twarzy. Pomagały też bandany osłaniające skronie – ulubione miejsce ataku meszek. Może też działała indywidualna odporność naszego organizmu. Nasi “Rosjanie” też nie używali siatek. A wracając do koni – nad asfaltem, na którym stały, panuje temperatura około 50 stopni. A w takich warunkach meszka nie trzyma się.
Zjeżdżamy ze stepu. Mijamy Kaczug. Miasto brzydkie, bezładna zabudowa, architektura też pozostawia dużo do życzenia. Robi się szaro. Jest około godziny dwudziestej drugiej. Kończy się asfalt, a zaczyna typowy syberyjski szlak. Pyląca, szutrowa, rdzawoszara droga. Za mniej więcej 75 kilometrów droga się skończy – dalej już tylko tajga. Trakt jest szeroki i dość równy. Spod kół dobiega łomot kamieni uderzających w opony. Wszędzie wdziera się wszechwładny pył. Za oknem po lewej stronie widzimy rzekę – to Lena, jedna z największych rzek Syberii. Przy swym ujściu do morza toczy siedemnastokrotnie więcej wody niż Wisła.
Zapada zmrok. Jeszcze kawałek drogi i gwałtownym zjazdem staczamy się na trawiastą łąkę w zakolu rzeki, tuż u stóp czerwonych skał wysokich na około pięć pięter. Zakładamy biwak pod skałami. Plusk rzeki, świerszcze, wśród załomów skał stłumione popiskiwania jerzyków, których kilkutysięczna kolonia opanowała urwisko. Rozbijamy namiot, zjadamy prosty posiłek. Zaczynam zwiedzać okolicę. Po paru minutach wypatruję “coś” w rzece. Andatra – kwituje Losza. To zwierzę w rodzaju wydry – większe i jak mawiają znawcy tematu – bardziej ciekawskie. Następuje wschód księżyca w pełni. Na zaimprowizowanym z drewnianych kloców statywie ustawiam aparat i robię zdjęcia. Wielki srebrny talerz w mgnieniu oka wpełznął na niebo. Zrobiło się jasno. Niektóre osoby dalej miotały się wśród płacht namiotowych, nie mając pojęcia co to jest śledź, a co szpilka – i do czego służą. Rosjanie z ekipy dwoili się i troili, pomagali rozbijać “pałatki”, zadbali o wrzątek – “kipitok”, rąbali drwa na ogień.
Rano wstaliśmy wypoczęci i gotowi na podbój rzeki. Powietrze wypełniał głośny pisk tysięcy jerzyków, przerywany krzykiem rezydenta kolonii – sokoła. Jemy śniadanie. Namioty schną z porannej rosy. Zwijamy obóz. Wybieramy z Kubą kajak. Mamy do dyspozycji wielokomorowe, dmuchane kajaki produkcji czeskiej. Bardzo wygodne i funkcjonalne, ale trochę mało sterowne. Dobre wiosło to podstawa, wiem coś o tym. Pływałem po wielu rzekach i jeziorach. W 79-tym przewiosłowałem dystans z Suwałk do gdańskiego żurawia. To ponad osiemset kilometrów. Wsiedliśmy z Kubą do kajaka. Wykonuję kilka manewrów by wyczuć “pływadło”. Rosjanie nadal cierpliwie moszczą w łódkach kolejnych kajakarzy. Romek ze stoickim spokojem po raz nie wiem który przekazuje te same informacje – na wyraźne życzenie niektórych osób. Płyniemy.
Porywa nas rzeka. Z tym porwaniem to lekka przesada, nurt jest łagodny, czasem leniwy. Temperatura powietrza około 36 stopni, woda – 22 stopnie. Lekki wiaterek, zapach ziół, ogarnia nas błogostan. Zwalniamy, utrzymujemy dystans 300-500 m za grupą. Tam z przodu jest wesoło – piknik. My tu jesteśmy sami z Syberią. Romek płynie z grupą. My – zadowoleni – z wiatrem. Upajamy się widokami, rzeka płynie leniwie, co pewien czas zmieniając kierunek, przecina czerwone skały z prawej, a omywa porośnięte lasem wzgórza z lewej. Kolonie jerzyków, jaskółki, sokoły – o! czarny bocian – równie rzadki jak i u nas w Polsce. Dostojnie, dwukrotnie zakołował nad nami i zniknął wśród zalesionych wzniesień. Bajkowy koloryt skał i zieleni. Krajobrazy surowe, a zarazem malownicze. Nagle nietypowy widok: piaszczyste urwisko, podziurawione setkami gniazd jaskółki brzegówki. Tam, gdzie brzegi są płaskie, łagodnie schodzą do wody, Lena przypomina Poprad. Nawet trochę podobnie pachnie. Przez moment wracają odległe wspomnienia z wakacji spędzanych w Starym Sączu.
Wśród trawiastych brzegów pojawiają się kamieniste łachy otoczaków. Co kilka kilometrów rzeka tworzy rozlane niczym jeziora zastoiska. Na takich odcinkach trzeba mocno naciskać na wiosła. Wysiłek rekompensują widoki. Na urwiskach skalnych w okolicach Szyszkina erozja odsłoniła malowidła naścienne z byłych jaskiń. Malunki pochodzą sprzed tysięcy lat. Białą farbą ówcześni ludzie namalowali magiczne znaki, podobizny zwierząt, łodzie i postacie ludzkie. Być może malowidła powstały z potrzeby serca, może miały być formą przebłagania duchów, a może wreszcie jest to swoista kapsuła czasu dla potomnych. Dzisiaj galerii tego antycznego “graffiti” strzegą eskadry jerzyków i jaskółek oraz skrzydło sokołów.
Krowie “muczenie” przywróciło nas do rzeczywistości – spore stado stało w rzece. Kolejny zwierzęcy “chwyt” przeciwko meszkom. Nad taflą wody nie ma meszek. W zaroślach i na łące – są.
Pchani łagodnym nurtem wpłynęliśmy w stado krów. Biało-rude “mućki” niechętnie rozstąpiły się ze zdziwieniem patrząc na coś, co płynęło zakłócając ich spokój. Trzy kilometry niżej spotkaliśmy buriackiego jeźdźca szukającego swego stada. Tam krów nie pilnuje się permanentnie, tam się je dozoruje okresowo. Oznacza to czasem kilkudniowe poszukiwania stada. Usłyszeliśmy charakterystyczny dźwięk. Wabienie dobiegało z zarośli na brzegu. To kazarki-kaczki typowe dla Syberii. Pięknie ubarwione, z sylwetki przypominające dzikie gęsi.
Gdy zorientowały się, że zostały dostrzeżone, ruszyły do przodu “pieszo” jak przystało na kaczki-gęsiego. Następnie szeroką ławą zajęły pół szerokości rzeki szybko oddalając się od nas. Jedna z dorosłych wiodła tę grupę, druga udając bardzo teatralnie kontuzję, starała się odwieść nas od stada. Gdy odległość w jej mniemaniu była wystarczająca, wzniosła się w powietrze wyrażając głośnym kwakaniem swoje zdanie na nasz temat.
Wypływamy za zakręt. Przed nami prosta i na horyzoncie widok jak ze starej rosyjskiej baśni. W odległości ok. dwóch kilometrów, na tle zielonych wzgórz, wśród przycupniętej zabudowy Wiercholeńska błyszczą turkusową barwą kopuły cerkwi. Białe wieże, biała bryła nawy głównej. Klimatu dopełnia śmiech dzieci kąpiących się w rzece, zapach dymu z ogniska snujący się nad rzeką. Sielski widok.
Jak się okazuje niedługo, ta sielskość nie jest do końca prawdziwa. To swoisty krajobrazowo-kulturowy “przekręt”… To prawda. “Ukaz” panującego prezydenta przywrócił Rosji cerkwie w swej postaci, jednak nie zawsze w funkcji. Tutejsza pełni rolę biblioteki i klubu. Całe szczęście, że nie warsztatu samochodowego.
Wiercholeńsk to typowa ulicówka rozciągnięta przy jednej drodze. Centralnym punktem jest skrzyżowanie z drogą na Magdan poprzez przeprawę mostem pontonowym. Tuż obok postawiono krzyż prawosławny upamiętniający powstanie pierwszego chutoru kozackiego na Syberii w 1642 r. Bo Syberię dla cara i Rosji podbili kozacy.
We wsi naliczyliśmy ok. 10 sklepów. Jest w nich wszystko. Przysłowiowe mydło i powidło. Panie sklepowe noszą na głowach specyficzne toczki. Jest to coś, co w ich mniemaniu jest symbolem nieograniczonej władzy w “magazinie”. Przedmiot ów wykonano z tektury obleczonej cienkim perkalikiem i mnóstwem koronek. Wszystko to jest w “jedwabistych” kolorach. Mieszanka turkusów, czerwieni, żółci – papuga. W każdym sklepie nieodłącznym atrybutem wszechwładnej sklepowej jest drewniane liczydło będące niezawodnym elementem wspomagającym zawodną elektronikę kas fiskalnych.
Po kilku minutach pobytu w sklepie poznaliśmy miejscowych “staczy podsklepowych”.
Widać jest to nieginący, wszechświatowy gatunek. Z dużą serdecznością i nadzieją na 10 rubli zaczęli nam się przedstawiać i zapewniać o swojej przyjaźni. Po chwili rozmowy i dyplomatycznych poczęstunkach papierosami uwolniłem się od nowych znajomych. Uścisnęliśmy sobie dłonie zapewniając się o rychłym spotkaniu. Wracając do kajaka, minęliśmy pojazd w kolorze piasku pustyni z niebieskimi “kogutami” na dachu. Napis na nim oznajmiał: “skoraja pomoszcz”. Czerwony krzyż utwierdził mnie w przekonaniu, że to karetka pogotowia. Dwudziestoparoletni uaz – tzw. blaszanka, tylne drzwi związane drutem, wewnątrz drewniane ławeczki i nosze, jak z lekcji PO. Obok wojskowa łopata – czyżby to był sprzęt reanimacyjny? Obrazu dopełniały postacie dwóch mężczyzn (kierowca i sanitariusz?) w brudnych mundurach polowych i zimowych czapkach na głowie.
Łagodny nurt Leny poniósł nas pomiędzy pontonami mostu. Chwilę wcześniej, pomimo wyraźnych ostrzeżeń Romka, dwie z naszych kajakarek o mały “figiel” nie zostały wciągnięte pod stalowy ponton mostu. Całe szczęście obyło się tylko na strachu.
Spotykamy dziesiątki drapieżnych ptaków. To kanie. Polują na wszystko, co są w stanie upolować. Ryby, małe ptaki, duże owady, gryzonie. I głośno krzyczą. Jak się okazało najgłośniej przed deszczem. Nagle, na czystym, słonecznym niebie pojawiła się jedna, ciemna chmura. Nie było wyjścia – trzeba było pod nią wpłynąć. Deszcz nie był ulewny, za to krople przypominały objętością porcje wylewane ze szklanki tzw. setki. Trafienie taką kroplą wody było wyraźnym wstrząsem. Brr. Dzisiejszy etap zakończony. Wysiadamy z kajaka. Roześmiani Rosjanie serdecznie nas witają zapraszając na posiłek. Gdy podchodzę do ogniska, stojący tuż obok mnie Igor przygląda mi się uważnie. No cóż – polowy strój, dziesięciodniowy zarost, ciemne okulary a na skroni zielona bandana. Można mieć różne skojarzenia. Usłyszałem śpiewne: “Ałłach akbar”. Szybko zdjąłem swoją ulubioną zieloną bandamę, tak na wszelki wypadek, by przypadkiem nie wywołać u kogoś negatywnych skojarzeń. Nam zieleń kojarzy się z ekologią. Im z wojną.
Nocleg typowy – namioty, posiłek, rozmowy do późnej nocy. Około 22.15 było jeszcze w miarę jasno. 25 minut później zapadała ciemność. Niebo znajome. Wielki Wóz wśród tysięcy gwiazd sprawiał wrażenie bliskości domu. Jakże złudne wrażenie. Magia przestrzeni i ogrom wszechświata przywiódł mi na myśl słowa Czesława Niemena – “A w około wszechświat, bezgraniczny, niepojęty. Nieskończony ogród żyzny-myśli wiecznej arcydzieło”. Ogarnął mnie filozoficzny nastrój. Jeszcze odrobina “wódki z charakterem”, stuknęły kubki Romka i mój. Chwila milczenia. Dobranoc.
Wstajemy. Jest pewien pomysł. Wypłyniemy wcześniej – ok. 1 godz. przed grupą. Romek natychmiast zrozumiał, bez zastrzeżeń wyraził zgodę. Dzięki. W końcu On tu “komandir”. – Jakbyście się zgubili, spotkamy się na Morzu Łaptiewów – krzyknął z tym swoim uśmiechem na twarzy. Ma poczucie humoru – pomyślałem. Ujście Leny jest 4000 km stąd.
Płyniemy. Krajobraz niby monotonny: rzeka, góry, las. Nieprawda, chłonę każdy kilometr. Upajam się tajemnicą tej ziemi. Każdy kolejny pokonany zakręt odkrywa nowe obrazy. Tu i teraz z naszym uczestnictwem odtwarza się wielki, barwny film. W okolicach Kozłowa na lewym brzegu jest opuszczona wieś. Prawy brzeg zamieszkuje kilka osób. Kierujemy się na lewo. Kajak zostaje, my idziemy. Dzikie chaszcze, trudna do przebycia trawa, pokrzywy i barszcz – roślina parząca. Jak bardzo, przekonaliśmy się szybko. Moment poparzenia można porównać z oblaniem wrzątkiem. Dotknięcie pokrzywy jest łagodną pieszczotą. Jest sposób na barszcz. Silna wola, by nie drapać przez kilkadziesiąt minut. Potem daje się żyć. Przynajmniej u mnie tak to działa.
Wchodzimy do kolejnych chat. Różne w stylu i rozkładzie wnętrz. Widać różnice w statusie byłych właścicieli. Teraz to tylko ruiny. Żyją tu ptaki i gryzonie. Kiedyś były to solidne schronienia dla ludzi, ich trosk i radości. W czasie długiej i srogiej zimy, krótkiego, upalnego lata. Zastanawia niewielka kubatura budynków mieszkalnych i gospodarczych. Wiązała się ona z ograniczeniem stanu posiadania dóbr doczesnych. Zadziwiające jest to, jak tutejsi ludzie doskonale dają sobie radę bez wielu, jak się okazuje zupełnie zbędnych przedmiotów. W jednym z budynków spotykamy ptasie przedszkole – to jaskółki dymówki.
Te chaty mają na pewno ponad sto lat. Żyli tu ludzie z dala od pośpiechu, blichtru, polityki i pokus współczesności. Choć nie do końca. Tysiące podobnych chat zasiedlali z “woli” polityki przesiedleńcy z odległych krain. Tysiące mieszkańców podobnych chat z “woli” polityki musiało je zostawić ginąc na frontach różnych wojen. Wreszcie co do pokus współczesności. Może to one doprowadziły do wymarcia wsi? A może prozaiczna i nieuchronna starość i bezradność wobec świata.
Znowu Lena i jej łagodny nurt. Przed nami malownicza wyspa porośnięta wzdłuż brzegów liściastymi krzewami, jasnozielona z ciemnym akcentem strzelistych świerków w swym wnętrzu. Pospiesznie robię zdjęcie, jakbym się bał, że nie zdążę, że już więcej nie będzie takiej okazji. Będzie piękna tapeta na ekran komputera. Komputer – ten szybki idiota. Jakże człowiek jest przywiązany do techniki?
– Prawa, czy lewa strona? Którędy opłynąć? Decyzje pozostawiamy rzece. Niesie nas prawą odnogą.
Biwak nocny zakładamy w pobliżu Tjumiencewa. We wsi nie ma sklepu. Kamienista droga, nad studniami pochylają się drewniane żurawie. Część budynków sprawia wrażenie wymarłych. Na okolicznych łąkach sianokosy. Widać nielicznych mieszkańców. Obejścia smutne, jakby brak było ręki gospodarza. W powietrzu “wisi” tymczasowość i brak nadziei. Nie słychać i nie widać drobiu. Jakiś burek beznamiętnie poszczekuje, by “zarobić w michę”.
Opuszczamy Tjumiencewo, całe zasnute kurzem. To przejechał kolejny samochód z drewnem z tajgi. Chiny i Japonia kupują ogromne ilości drewna. Wracamy do obozowiska. W powietrzu panuje upał, temperatura trudna do wytrzymania, parno. Wielka rosyjska bania.
Zdejmuję buty i bez zastanowienia, w ubraniu wskakuję do rzeki. Woda jest nieprzyzwoicie ciepła. Do późnego wieczora cała grupa korzysta z ciepłych kąpieli. Zapada zmrok. Blask ogniska zwabia do siebie. W co chwilę zmieniających się grupkach prowadzimy dyskusje, wymieniamy rożne poglądy. Romek wspomina swoje syberyjskie wojaże. Ktoś wygrzebał z namiotu butelkę “rozmownej wody”. Spokój miłego wieczoru zakłóciło zdarzenie, które dzięki Bogu pozostało tylko zdarzeniem, nie wypadkiem. Jedna z pań – nota bene – uczestniczka feralnego zajścia na kajaku, poparzyła nogę wrzątkiem. Szybkie działania paramedyczne biwakowej wspólnoty ograniczyły skutki zdarzenia.
Rankiem, po śniadaniu, podobnie jak dnia poprzedniego, wyruszamy ponad godzinę wcześniej. Grupa jeszcze spożywa śniadanie. “Chemiczne” zupki, ciemny chleb, żółty ser, wędlina, dżemy, jakieś słodycze, kawa, herbata. My zabieramy kawałek chleba, konserwy mamy jeszcze z Polski, płyniemy. Po paru kilometrach dostrzegamy czarnego bociana. Zanim nas dostrzegł, zdążyłem zrobić mu zdjęcie. Kolejne próby spełzały na niczym. Płochliwy ptak nie pozwalał podpłynąć bliżej niż 100 m. w końcu zniknął. To już drugi czarny bocian. A może dopiero drugi? Pół godziny później widzimy dwa żurawie. Czujnie spoglądają zza firan traw nad rzeką. Gdy podpływamy bliżej, udają, ze ich tu nie ma, by nagle wzbić się w powietrze. Tym razem aparat był wolniejszy. Dwa dni później dowiaduje się o wartości mojej obserwacji. Zawodowy myśliwy Aleksiej informuje mnie, że żurawie to unikat w tych stronach. Spotyka się je tutaj dopiero od trzech sezonów. To są plusy płynięcia w pojedynkę. Dopływamy do miejsca biwaku. Stado kazarek zrywa się z głośnym krzykiem spłoszone salwą z broni automatycznej. To Igor i Losza. Na brzegowej skarpie dostrzegam dwie sylwetki w klasycznych pozycjach strzeleckich. Gdy dopływamy do brzegu zabezpieczają broń i z uśmiechem na twarzy zapraszają nas na kopcona rybę i gorącą uchę.
Ucha to rybna zupa pełna dzikich warzyw, płatków owsianych, ziemniaków no i oczywiście ryby. Pod koniec gotowania do wiadra zupy dodaje się ok. pół litra wódki. To jest ucha.
Tym razem do uchy i kopcenia użyto lenoka, którego pełen worek przyniósł Igor i Losza.
Po posiłku kolejna atrakcja. Strzelamy. Igor i Losza udzielają fachowo instrukcji. Cierpliwie, z zachowaniem wszelkich kanonów sztuki i zasad bezpieczeństwa tłumaczą, modelują sylwetkę strzelających. Nie miałem broni palnej w rękach kilkanaście lat. Z pewnym niepokojem brałem do rąk kałasznikowa. Nie było tak źle, powiem więcej, było całkiem dobrze!
– Specjalne jednostki policji przeprowadziły udaną akcję likwidacji nielegalnej plantacji marihuany. – takie komunikaty słyszymy i czytamy w Polsce. Tu 300m od naszego obozowiska rosła “marycha”. Zioło, wysokie na ponad dwa metry rośnie sobie gdzie chce i nikt z tego nie robi problemu. Nie ma popytu – nie ma podaży. Nie widać. pielgrzymek ćpunów. Zioło, jedno z wielu i tak tu jest to traktowane. Bóg dał człowiekowi zioło, dał też rozum. A człowiek niech z jednego i drugiego mądrze korzysta.
Kolejna noc pod gwiazdami Syberii. Rosjanie zapraszają Kubę i mnie do siebie. Opowiadają o Syberii, o służbie wojskowej, Igor mówi o swoim kawałku ziemi nad Bajkałem. To tylko 4 kilometry brzegu- mówi skromnie. Ja opowiadam o swoim uazie, którym przez wiele lat pokonywałem drogi i bezdroża Polski, chwaląc wytrzymałość i niezawodność konstrukcji. Igor z uśmiechem powiada: w Rosji uważa się, że każdy rok jazdy uazem to jak rok służby w Legii Cudzoziemskiej. Więc zaliczyłem sześć lat? Przyłącza się do nas Romek. Opowiada swoje przygody lotnicze. Okazuje się, że mój sąsiad to także przyjaciel Romka. Wspólnie latali. Kolejny temat do rozmowy. Jest wesoło. Druga w nocy – rozsądek każe iść spać.
Poranna krzątanina w obozowisku jeszcze w pełni. My w pośpiechu zwijamy namiot, pakujemy sprzęt i przełykamy swoje “chemiczne” zupki zagryzane pajdą razowego chleba z żółtym serem. Jeszcze tylko kubek podwójnej porcji “3 w 1″ (podobno jest to kawa z mlekiem i cukrem) i na wodę. Płyniemy. Mijamy kolejne urokliwe miejsca. Spotykamy rybaków dobywających z rzecznej toni sieci. Ryba jest tu jednym z głównych pokarmów. W każdym wiejskim sklepie można kupić sieć, która kosztuje ok. 75 rubli. Tuż przed Petrowem scenariusz krajobrazu staje się jakby lustrzanym odbiciem dotychczasowego stanu. Ceglastoczerwone skały Lena omywa na swym lewym brzegu, prawy jest łagodny i zalesiony. Wpływamy na toń, spokojną, rozlaną. Pod nawisem skał stojąc na blaszanej łódce dwóch ludzi stawia sieci. Chwile przyglądamy się im. Wprawnymi ruchami rozwijają dziesiątki metrów sieci. Tuż za zakrętem rzeka nieznacznie przyspiesza. Z dali słychać śmiechy i nawoływania. Na prawym brzegu widzimy rozciągniętą na setki metrów zabudowę wsi Petrowo. Dobijamy do brzegu. Nieopodal rzeki posadowione jest schludne gospodarstwo Aleksieja. To zawodowy myśliwy. Znawca tajgi. Większość życia spędza samotnie na polowaniach. Zaproszono nas do obejścia. Na każdym kroku widać gospodarską rękę. Czysto i schludnie. Nowy dom, budynki gospodarcze. Stary dom czeka na remont i przebudowę na dom gościnny. Na ścianach trofea. To tylko próbki, śladowe ilości. Choć w swym życiu ustrzelił setki zwierząt, Aleksiej to nie “mięsiarz” strzelający do wszystkiego, co się rusza. To myśliwy z szacunkiem traktujący tajgę i zwierzynę. Zna swoje miejsce w szeregu. Krótka rozmowa z nim zaowocowała zaproszeniem do ponownych odwiedzin. Gdy zobaczył moje zdjęcie w mundurze strażnika leśnego dodał: “Pojedziemy w tajgę”. Czy to była tylko kurtuazja? Chciałbym wierzyć, że nie.
Zaproszono nas do bani. Ruska bania – legenda, antidotum na wszystko. Po blisko godzinie “katowania” naszych ciał temperaturą blisko 90 stopni i wypiciu wzmagającego poty wspaniałego soku z czeremchy wyszliśmy na zewnątrz. W nasłonecznionym miejscu panowała temperatura ok. 40 stopni. Było chłodno, założyliśmy flanelowe koszule. Pobyt w bani ma zbawczy wpływ na organizm. Działa kojąco, likwiduje dotkliwe wspomnienia po spotkaniach z komarami, meszką i barszczem.
Podczas zwiedzania obejścia, oglądania sprzętu łowieckiego, np. nart pokrytych skórą łosia, kilkakrotnie natknęliśmy się na coś, co przypominało wiewiórkę w piżamce. Ponoć nazywa się to “suslik”. Ten mały stwór kica sobie wśród ludzi roztropnie rozglądając się tak, by nie stać się obiektem szczególnego zainteresowania. W stosownym momencie znika nagle, tak, jak nagle się pojawił.
Wieczorem zaproszono nas na biesiadę. Były smakołyki lokalnej kuchni. Był surowy, solony lenok, kawior, wspaniała, delikatna pieczeń z łosia (tutejsze egzemplarze maja po 750 kg wagi), podano pulpety z jelenia, ziemniaki domowego chowu, warzywa, kompot z czeremchy bez ograniczeń oraz na deser finezyjne waflowe rurki z nadzieniem polane słodkim sosem. Oczywiście był także chleb, który podaje się nawet do ziemniaków. Jak każe tutejszy obyczaj herbatę – czaj podaje się na końcu. To takie swoiste “szkoda, że już musicie iść”. Dla nas zrobiono wyjątek i herbatę podano do słodyczy. By nie przeżreć się ta ilością wspaniałego jadła i uratować nasze żołądki przed niechybną kapitulacją, należało podjąć działania wspomagające. Tak też się stało. Pierwsze trzy toasty należało wypić za zdrowie i powodzenie gospodarza, jego rodziny i domu. Tak nakazuje tradycja. Kolejne można wznosić w dowolnej intencji i ilości. Ile ich było, nie wiem. Byli wytrwalsi ode mnie.
Rankiem dnia następnego wyruszamy samochodami w podróż do Wierszyny. Czeka nas kilka godzin spędzonych w samochodach. Wsiadamy do busa. Igor wyrzuca kolejna kopiejkę za okno i kreśli znak krzyża. Kuba i ja zakładamy wilgotne bandany na twarz. Po kilku minutach pozostali pasażerowie nasączają jakieś chustki wodą mineralną. Nikną ich ironiczne spojrzenia. Kurz jest wszechobecny i uciążliwy. Za nami zostaje Petrowo, z którego w dół Leny prowadzi jeszcze tylko kawałek drogi, a potem jest już tylko tajga. Do niżej położonych wiosek można dotrzeć samochodem tylko zimą po zamarzniętej Lenie. Pędzimy pylistym szlakiem. Czas upływa, wjeżdżamy na asfalt. Ponownie step buriacki. Kolejne kilometry zostają za nami. Współpodróżni to śpią, to czytają książki. Panuje milczenie.
Za oknami morze traw, osady, cmentarze, stada koni, bydła. Mijamy wielkie ciężarówki z drewnem. Na poboczach drogi grupki Buriatów sprzedają płody rolne, mleko, sery. Co kilkadziesiąt kilometrów na przydrożnych placach stoją cysterny z dystrybutorami. To objazdowe stacje paliw. Za litr paliwa trzeba zapłacić ok. 17 rubli (2,70 zł). Zatrzymujemy się na obiad. Przydrożny zajazd. Wystrój wnętrza to kombinacja socrealizmu z elementami współczesnej techniki gastronomicznej. Zamawiamy “pozy” i sałatkę warzywną. Pozy to coś, co przypomina nasze litewskie kołduny, tylko większe. Smaczne i nietoksyczne.
Idziemy do…, szukam tu właściwego słowa, by określić to miejsce. U nas to się nazywa WC. Tyle, że tu nie było “W”, tylko wielka dziura.
Wjeżdżamy do stolicy Autonomicznego Obwodu Buriackiego – Ust Ordyński. Brudne, nijakie miasto, parę sklepów, targowisko z chińszczyzną, objazdowy szewc w starej wołdze, krowa “zaparkowana” przy barze na głównej ulicy, Lenin wiecznie żywy. To chyba wszystko. A, jeszcze coś. Dwie elegancko ubrane skośnookie piękności idące chodnikiem. Zgrabnie omijają powyrywane betonowe płytki i porozrzucane śmieci. Wojtek Korda śpiewał kiedyś “Na betonie kwiaty nie rosną” – czy na pewno? Odwiedzamy jakiś bar. Jest kawa, napoje, ciastka. Tuż obok sklep. Niski drewniany baraczek, małe okna, drewniana “ruchoma” podłoga. Wewnątrz panuje półcień. Na półkach pełno wszelakich towarów – coś w stylu wiejskich GS z lat ‘70. Za ladą dwoje Buriatów. Są bardzo uprzejmi. Zawiązuje się kilkuminutowa rozmowa. Nagle błysnął flesz, raz, drugi. To turyści z naszej grupy robią zdjęcia. Ludzie zza lady nadal się uśmiechają. Jest to jednak uśmiech urzędowy, już nie serdeczny. A mnie zrobiło się głupio, niesmacznie i do dziś się wstydzę, choć to nie ja fotografowałem.
Znowu jedziemy. Po następnych kilkudziesięciu kilometrach skręcamy w boczną drogę. Po kilkunastu minutach kolejna boczna droga. Jakaś osada – bar, krótki postój. Kolejna boczna droga, już całkiem wąska i jest drogowskaz: Wierszyna 15. Znowu w tumanie kurzu dojeżdżamy do celu. Poddaję się emocjom. Czytałem, słyszałem – to polska enklawa. Tu, w dalekiej Syberii zamieszkali dobrowolni emigranci z 1910 roku. Miało być pięknie i bogato. Było i jest pięknie. Ale też było ciężko i jest nielekko. Przed nami rozległa dolina otoczona łagodnymi wzniesieniami porośniętymi lasem. Wzdłuż drogi, w odległości 150-200 m płynie rzeczka Ida. Zatrzymujemy się przy tablicy z nazwą wsi. Pozornie taka sama wieś, jakich wiele na Syberii. Typowe chaty, barwne okiennice. Jednak uważny obserwator dostrzeże pewne istotne akcenty. Przede wszystkim to, że wieś tętni życiem. Nad chatami fruwają gołębie, po opłotkach niesie się głośne gdakanie, na podwórku puszy się dumnie indyk, przez drogę maszeruje stado gęsi. Na rozlewisku niedaleko rzeczki kilka prosiaków rozkosznie tapla się w błocie. Jakoś tak swojsko, po polsku. W centrum wsi stoi katolicki kościół. Około dwustu metrów dalej, na wzniesieniu pod lasem błękitnieje cmentarz. Ta surowa ziemia przygarnęła wszystkich. Są tu groby katolickie, prawosławne, buriackie, sygnowane symbolem czerwonej gwiazdy, a także nie noszące jakichkolwiek symboli religijnych ani politycznych. Wędrujemy po wsi. Obejścia są zadbane, okiennice i parkany błyszczą błękitem, zielenią i bielą. Kwiaty w oknach i przed domami. Trwa wieczorna krzątanina. Dwóch jeźdźców na koniach sprawnie prowadzi stado ok. 60 sztuk bydła. Jeden z nich ma ok. 10 lat. Wokół pachnie swojsko- “domem i mlekiem”. Nagle zza wrót mijanego obejścia dobiega nas: “Kaj k… lezies!” (to było do krowy), “Wera! Zawrzyj wrota!” No, jesteśmy wśród Polaków…
Po chwili rozmawiamy z mężczyznami ładującymi siano do stodoły. Mówią gwarą z pogranicza Śląska i Małopolski. Wtrącają rosyjskie i spolszczone rosyjskie słowa. Całość brzmi bardzo śpiewnie i spójnie.
Zakwaterowaliśmy w Domu Polskim. Mieści się tu sala spotkań, izba pamięci z biblioteką. Z naszych przepastnych plecaków wydobyliśmy kilka książek o Polsce. Wzbogacą tutejszy księgozbiór.
Nasze gospodynie przygotowały wspaniałe przyjęcie okraszone atrakcją w postaci degustacji tutejszej “wody mineralnej”.
Po zmroku było ognisko, “woda mineralna”, nocne Polaków rozmowy i śpiewy. W noc, pod gwiazdy wilgotne powietrze poniosło “Jarzębinę czerwoną” , “Szła dzieweczka do laseczka”. Polskie słowa zaśpiewane rosyjskim wielogłosem. Niesamowite.
W trakcie rozmowy z miejscowymi spytałem, co jest dalej w górę rzeki. – Jeszcze kawałek drogi, a potem nic, tylko tajga. 2500 km tajgi. Sprawdziłem na mapie – faktycznie, tylko tajga.
Wierszyna za nami. Próbuję poukładać sobie fakty, myśli. Zrozumieć. Tak daleko od domu, prze tyle lat. Zachowali język, zwyczaje, wiarę. Nie poddali się, tylko wspaniale przystosowali siebie i swoje otoczenie do nowej rzeczywistości. Stworzyli swoja maleńką republikę Polaków. Bez granic, ceł, wojsk, za to z własną historią, która ich broni do dziś.
Wracamy do Irkucka. Hotel “Zorza” kojarzy mi się trochę z domami turysty z lat ‘70. Do natrysków schodzimy w podziemia. Nam to nie przeszkadza. Tuż za hotelem odkrywamy chińskie targowisko. Czegóż tam nie ma? Wiem, towarów z Polski. W sklepach też ich niewiele, ale są. Proszki do prania, płyny do mycia naczyń, kosmetyki, dżemy, słodycze.
Na każdym kroku przytłacza najnowsza elektronika z Japonii i okolic. Telefony komórkowe to hit – symbol czasu. Wszyscy, nawet mundurowi na służbie, bawią się komórkami. Jedziemy tramwajem. Pudło tego pojazdu to korodująca od lat sześćdziesiątych blacha malowana kolejnymi warstwami czerwonej farby, bez specjalnych starań o usunięcie warstw rdzy. Mozolnie porusza się w tempie 20 km/h. Docieramy do deptaku. Salony handlowe, bary, restauracje, sklepy, ogródki gastronomiczne. Szukamy czegoś do jedzenia. Z tym szukaniem, to tak naprawdę nie ma kłopotu. Gorzej z podjęciem decyzji. Decydujemy się na coś regionalnego. Na jednym ze stoisk skośnooki sprzedawca wprawnie przygotowuje potrawę. Przypomina to faszerowany mięsem pieróg. Z czego mięso? Czy to ważne? Nie ucieka z pieroga, smaczne, więc jemy. Inni tez jedzą, chyba przeżyjemy. Reszta grupy pożywia się w wykwintnym barze typu fast-food. Ceny, kolejka. Smacznego! Jedząc nasz posiłek obserwujemy białego mercedesa, tzw. okularnika. Zbliża się do niego jakiś mundurowy z konstelacją gwiazdek na naramienniku dźwigający siatki i pudełka. Tuż obok elegancko ubrana pani. Zakupy trafiają do bagażnika, pani zajmuje miejsce na tylnym siedzeniu, mundurowy uprzejmie zamyka drzwi, siada za kierownicą i odjeżdża. Przed białym mercedesem oznakowanym niebieskimi, milicyjnymi tablicami rejestracyjnymi otwiera się szlaban zamykający ruch na deptaku. Jak w Orwellu, są równi i równiejsi. Włóczymy się po sklepach. “Myśliwski”. Wszelka broń z całego świata. Broń rosyjska, izraelska, amerykańska, austriacka. Prymitywne dubeltówki, broń kulowa, sztucery, automaty. Pistolety i rewolwery. Obok noże, bagnety, scyzoryki inne bardzo potrzebne i bardzo niepotrzebne myśliwym przedmioty. Jest stoisko z wszelaką odzieżą, a tuż obok z dystynkcjami, plakietkami i tym wszystkim, co noszą na swych mundurach różni funkcyjni w Rosji. Barwy papuzie. Sama sprzedająca nie bardzo wie, co jest co. Ceny przystępne, kupić można, co się chce. Sklep z pamiątkami to olbrzymi, dwupoziomowy salon. Kolejny “oczopląs”. Niektóre przedmioty nawet bardzo ładne. Tony kamieni półszlachetnych. Na skwerku przed olbrzymią księgarnią podziwiamy galerię malarstwa i grafiki. Autorzy i handlarze z nadzieją wyczekują na nabywców. Wokół kwitnie wolny handel, po ulicach pędzą japońskie samochody. Ponad skwerem nad Angarą dumne góruje pomnik cara imperatora, a kilkaset metrów dalej, idąc aleją Marksa, stajemy przed pomnikiem Lenina. Na budynku rządowym dwugłowy orzeł carski – godło Rosji, niedaleko cerkiew i polski kościół katolicki, a tuż obok mauzoleum poświęcone pamięci komunistów z Armii Czerwonej. Dzisiejsza Rosja stoi na dwóch nogach: radzieckiej i carsko-rosyjskiej. Dzięki temu stoi stabilnie, godząc tęsknoty i pragnienia swych obywateli. W końcu oba systemy dążyły, i to z niezłym skutkiem, do tworzenia wielkiego państwa-imperium. Tęsknota za przepychem, powrót do religii miesza się ze wspomnieniem: równości(?) i opieki ze strony państwa.
Myszkujemy po zakamarkach, uliczkach, zaułkach, wszędzie panuje duży ruch. Zatrzymujemy się przy beczce z kwasem chlebowym. Kwas jest zimny, aromatyczny, doskonale gasi pragnienie. W sklepie spożywczym robimy zakupy. Młody mężczyzna w roboczym fartuchu układa towar na półkach. Zapytany o lokalizację jakiegoś towaru, konsultuje się z koleżanką przy kasie, wielokrotnie używając słowa “innostraniec”, poczym uprzejmie udziela informacji. Co parę minut dobiega nas huk lądujących i startujących samolotów. Irkuck to międzynarodowe lotnisko. Podobno płyta lotniska wylana jest na wbitych w ziemię tysiącach drewnianych pali. Jakoś trzeba dać sobie radę z wieczną zmarzliną. Jest ciepło i słonecznie. Jak tu będzie za pół roku? -40 stopni?
Było jeszcze ciemno, gdy przyjechaliśmy na lotnisko. Pożegnanie z Igorem i jego ludźmi. Zżyliśmy się z nimi. Byli serdeczni i weseli. Zawsze “pod ręką”, nigdy “pod nogami”.
-Do wstrieczi! (do zobaczenia)
-Paka! (narazie)
Odprawa. Samolot. Czas płynie. Wśród naszych lekkie zaniepokojenie – 30 minut temu mieliśmy startować. Reszta pasażerów jakby nie miała zegarków. Spóźnił się catering.
Już grają silniki, kadłub podskakuje na nierównościach płyty lotniska. Zatrzymujemy się. Ogłuszający huk i startujemy. Potężna siła wciska w fotele. Lecimy. W dole miasto. Irkuck ucieka. Po chwili już tylko zieleń i błękit. Jeszcze jakieś osiedla i znowu błękit i zieleń. I tak godzinami. Pod nami, jak żyły i tętnice tej ziemi, rzeki, rzeczki, kanały i zieleń ciała tworzącego organizm sprawny i doskonały. Pomimo zdobyczy techniki, człowiek nie zdołał na szczęście opanować i ujarzmić Syberii do końca.
Przed nami Moskwa. Jeszcze ok. 2000 km, lecz co to znaczy, jeśli mknie się z prędkością 940 km/h. Pora posiłku. Brakło dla nas kurczaka w ryżu. Steward grzecznie przeprosił i zaproponował pieczoną rybę w sosie. – O.K. Nie żałuję, była wspaniała.
Romek, Kuba i ja siedzimy obok siebie i rozmawiamy. Czas lotu upłynął szybko. Na zegarku jeszcze szybciej. Zjawisko stref czasowych dało znać o sobie. Lot “trwał” tylko ok. godziny.
Ponownie Moskwa. Tym razem będziemy tu ok. 20 godzin. To i tak bardzo mało, by ją poznać. Co najwyżej można tylko pobieżnie obejrzeć.
Odbieramy bagaż. Postanawiamy całą grupą. Bagaż trafia do przechowalni, a my ruszamy na miasto. 80 rubli od jednego pakunku – tyle wynosi opłata. Cały sztab bardzo ważnych pań bagażowych z przejęciem i powagą robi dużo zamieszania wokół sprawy. W efekcie ograniczając się tylko do wypisania kwitu i zainkasowania opłaty. Całą resztę wykonujemy my.
Romek urządza odprawę. Informacje gdzie, jak, czym, do której godziny. Jedziemy zwiedzać miasto. Większość grupą. Jedno małżeństwo odwiedza znajomych, my z Kubą tradycyjnie na własną rękę i własnym szlakiem. Początkowo za 30 rubli od głowy “marszrutką” do metra, dalej metrem do centrum (bilet 10 rubli). Metro. To drugie miasto pod ziemią. Poziomy pod poziomami połączone łagodnymi zejściami i zjazdami stromych, ruchomych schodów mknących w dół na imponujące głębokości kilkudziesięciu metrów. Doskonale czytelne oznakowanie. Numery i kolory linii, fonetyczny zapis rosyjskojęzycznych nazw stacji. Informacja dźwiękowa. Wszystko to pozwala bez “aszybki” (błędu) dotrzeć do celu. Wnętrza niektórych podziemi stacji przyprawiają o zawrót głowy przepychem marmurów i złoceń. To pozostałość sowieckiego dobrobytu na pokaz. Po wyjściu z metra trafiamy na plac przed teatrem “Balszoj”. Przez chwilę podziwiamy zręczność, jaką wykazują się jeźdźcy i konie z milicyjnego patrolu podczas pokonywania kamiennych schodów. Dajemy pochłonąć się tłumowi. Wielonarodowe i wielojęzyczne tłumy przelewające się ulicami. Po pobycie wśród lasów i stepów przytłacza ruch i ilość samochodów. Widuje się marki z całego świata, także te najprzedniejsze. Jest ich tu wyraźne więcej, niż na polskich drogach. Wokół wszystko czeka na turystów. Fotomaskotki, pamiątki, przewodnicy. Trzeba się w tym wszystkim znaleźć i nie dać “pożreć”. Przechodząc wzdłuż murów Kremla, tuż przy kutym, żelaznym ogrodzeniu, dostrzegamy dwie postacie, które do dziś w pewnym sensie kreują obraz Rosji: sobowtóry cara Romanowa i Lenina. Obydwaj wycisnęli wielkie piętno na tej ziemi. Jak widać wszystko jest na sprzedaż.
Przez chwilę przyglądamy się “malowanym” chłopcom pełniącym wartę honorową przy grobie nieznanego żołnierza. Jeszcze kiczowata pamiątka – fotografia na tle fontanny. Chwilowo zostawiamy Kreml i jego okolice. Teraz są tu tłumy. Może za kilka godzin będzie spokojniej. Idziemy jedną z ulic. Nawet nie wiem, jak się nazywa. Wskazano nam ręką kierunek: Tam jest Arbat. – Znajdziemy.
Ulica “wyspa” artystów, poetów, malarzy. Chciałem to zobaczyć. Jest Arbat – Nowy Arbat. Po obu stronach jezdnia, przy niej zadbane kamienice. Środkiem biegnie aleja z deptakiem. Na ławkach, na trawnikach ludzie. Młodsi, starsi. Siedzą, leżą, rozmawiają, grają w szachy, słychać jakieś śpiewy, dźwięki gitar. Niektórzy leżąc na trawie z plecakami pod głową śpią w cieniu drzew. Dwóch starszych panów gra w szachy. Obok na ławce dwie szklaneczki i butelka wódki. W papierowym zawiniątku zakąska. Wokół mały tłumek kibiców. Nawet dwaj milicjanci przyglądają się z zainteresowaniem. Przez chwilę komentują stan meczu. Po kolejnym ruchu pada: “Na zdarowie”. Milicjanci odchodzą, my też. Mijamy pomnik Jesienina. Gdzieś tam dalej jest Stary Arbat.
Stragany, stoiska, kawiarnie, kluby, bogate sklepy, galerie, wystawy. Artyści rożnego autoramentu. To Stary Arbat. Spiżowy Bułat Okudżawa stoi z rękami w kieszeniach. Błękitem jaśnieje dom Puszkina. Kakofonia dźwięków zlewa się w jedną melodię. Nagle z tego tła wyławiam dźwięki harmonii. Przystajemy. Donośny, dźwięczny męski głos. Płynie melodia kozackiej dumki.
– Skąd jesteście?
– Z Polski.
– Czy mieszkasz niedaleko Wisły?
– Tak. Ok. 300 metrów od rzeki.
– Zaśpiewam ci o tym, jak Kozacy przekraczali Wisłę.
I popłynęła skoczna pieśń o tym, jak oddział ojca “naszego” Kozaka przekraczał Wisłę w drodze na Berlin. Podziękowałem za występ.
-Jak będziesz w Moskwie, odwiedź mnie tu znowu.
-Jak będę, to odwiedzę. Zapewniam.
Jeszcze brzmiał mi w uszach skoczny kozacki śpiew, gdy dobiegł nas tęskny dźwięk. Bałałajka? Na tzw. “piecu” z instrumentem w dłoniach siedział i grał bard. Z długimi, rozwianymi włosami, o ascetycznej twarzy i przenikliwych oczach. Dobywał z instrumentu tęskne i rozległe jak stepy Rosji dźwięki. Słuchałem. Gdy skończył spojrzał na mnie i spytał, czy mi się podoba. Podobało się. Nawet bardzo. 300 rubli to ok. 45 złotych. Tyle kosztowała płyta z muzyka Siergieja Sadowa. Tym cenniejsza, że z autografem autora. Pożegnaliśmy Stary Arbat. Wracamy w stronę Kremla. Zgodnie z zasadą “nie bądź głupi, nie daj się zabić”, pokonujemy kolejne przejścia dla pieszych. Czasem spotyka nas ludzki odruch – uprzejmy uśmiech i gest wskazujący wolna drogę. “Europa”. Ruch ogromny. Samochody parkują wszędzie, gdzie tylko jest to możliwe. Nawet w obrębie skrzyżowań. Milicja usuwa tylko te pojazdy, które ewidentnie blokują ruch drogowy. Wracamy na Plac Maneżowy, znany bardziej, jako Plac Czerwony. Po prawej Kreml, po lewej GUM – największy i chyba najdroższy (para męskich skarpetek może kosztować tu 60 dolarów) dom towarowy Rosji. Historią sięgający jeszcze caratu. Przed Kremlem mauzoleum. Niestety nie mogliśmy odwiedzić “wiecznie żywego” Lenina. Obiekt był nieczynny z powodu remontu. Tylko nie napisano: remontu obiektu, czy Lenina.
Oglądamy w blasku wieczornego słońca siedem kopuł cerkwi Błogosławionego Wasyla. Są niepowtarzalne, każda inna. Plac Maneżowy. Kiedyś tu ćwiczyły carskie szwadrony. Na paradach armia radziecka prężyła muskuły krzycząc gromkie: “Urraaaa”, które niosło echo wśród murów. Dzisiaj siedzę przy bramie wjazdowej do Kremla. Przy bramie, którą wjeżdżają kolumny rządowych aut. Nad nami rozbrzmiewa “boj kremlowskich czasow”. Oficer wartownik bawi się telefonem komórkowym. Ja zdejmuję buty i pozwalam odpocząć zmęczonym stopom. Czy to jakaś bajka?
Idziemy na Moskwę. Po obu stronach rzeki wielopasmowe jezdnie, przemykają tysiące aut. Przechodzimy mostem na druga stronę. Przed nami panorama Kremla. Pod nami na poboczu bulwaru nadrzeczne stoi czarny hummer. Jeden z dziesiątków, jakie jeżdżą po moskiewskich ulicach. Co kilka minut podjeżdżały do niego kolejne samochody, a ich kierowcy wręczali spore zwitki banknotów elegancko ubranemu mężczyźnie. Ten niedbałym gestem wrzucał je na tylne siedzenie terenówki. Może to taka tutejsza kwesta uliczna na jakiś cel dobroczynny???
I jeszcze kilka zaułków. Próbujemy zjeść coś w jakimś barze przy stacji metra. Porażka. Przed nami tłum skośnookich i ciemnych. Chyba Amerykanie. Ni w ząb po rosyjsku. Obsługa baru nie “kuma” angielskiego. Rezygnujemy. Mijamy jakiś klub. Na bramce stoi elegancki, muskularny Murzyn. Co kilkadziesiąt metrów mijamy place budów lub remontowane kamienice. Robimy jeszcze zakupy. Znowu metro. Bez problemu docieramy do przystanku “marszrutki”. Spotykamy Romka. Zaprasza na piwo. Piwo jest smaczne i zimne. Wokół gwar. Obok duże centrum handlowe. Stragany, kioski, stoiska z tanim jadłem. Te stoiska w całej Moskwie opanowali śniadolicy i skośnoocy Rosjanie.
Jedziemy na lotnisko. Samolot odlatuje dopiero rano, lecz my musimy dotrzeć na terminal przed 24.00, by uniknąć opłat za kolejną “bagażodobę”. Noc spędzamy w hallu lotniska. Bezceremonialnie układamy się do snu. To tu normalne. Rano odprawa. Rutynowe działania: prześwietlenie bagażu, kontrola na metal, zdejmowanie butów. Ktoś z grupy został zatrzymany na bramce. Zabrał na pamiątkę kilka kawałków czerwonej skały.
– “Nielzja” i kamienie musiały zostać.
Lot przebiegał spokojnie. Tylko na ok. 40 minut przed lądowaniem końcówki skrzydeł naszego Tu-154 zaczęły wykonywać jakieś dziwne ruchy. Trzepotanie było wyraźne. O amplitudzie ok. 80 cm, jednak nie było wyczuwalne w kabinie. Po jakimś czasie zjawisko ustało. Po wylądowaniu w Warszawie odebraliśmy bagaże. Krótkie męskie pożegnanie z Romkiem, reszta grupy “rozpłynęła się”. Jadąc autobusem przez Warszawę zrozumiałem, co znaczyło owe “machanie” skrzydeł. Ruska maszyna dzielnie walczyła z frontem atmosferycznym nad Białorusią, który niedawno nawiedził Warszawę. Wokół leżały poprzewracane drzewa, zniszczone kioski i ławki. Na wylocie z Warszawy spędziliśmy ok. półtorej godziny.
Jak w siedemdziesiątych latach – pomyślałem – autostopem. Dojechaliśmy do Tczewa jednym samochodem. Ostatnie 300 metrów do domu pokonaliśmy pieszo. Zamknęła się pętla 16000 kilometrów.
-Czy było warto?
-Tak.
-Czy pojechałbym ponownie?
-Oczywiście.
-Czy będę tęsknił?
-Już tęsknię.
Romku, dziękuję.
Pisząc te wspomnienia o mojej podróży życie ponownie przeżywam wszystko od nowa. Po głowie snują się mgliste marzenia. Spoglądam na mapę świata. Nadal z niedowierzaniem patrzę na plamę Bajkału – byłem tam. Robiłem zdjęcia. Zapraszam – obejrzyjcie.
Jacek Jarosik
Dane techniczne zdjęć:
Cannon Eos 3000
Obiektywy:
– 28-80mm
– 75-300mm
Film: Fujifilm 200 barwny